niedziela, 4 listopada 2018

Lubelska misja - część 1

    Pomysł na eksploracje nowej wody wpadł mi do głowy jakoś przypadkiem. Był to artykuł w pewnej z gazet. Po przeczytaniu go zacząłem drążyć temat już we wrześniu ubiegłego roku. Informacji było jak na lekarstwo z tego względu, że łowisko jest mocno strzeżone przez lokalnych karpiarzy i nikt tam nie chwali się wynikami. W zimie podjęliśmy decyzję by wspólnie z Kasią i Tomaszem pojechać na rekonesans zbiornika.
    Po pokonaniu 330 kilometrów stanęliśmy nad brzegiem wielkiego jeziora - 550 hektarów, robiło wrażenie !!!

                                                 


                                                 


                                                 


                                                 


                                                 


     Jedno było pewne - warto było pojechać i zobaczyć. Przepiękne jezioro z trzcinowiskami, drewnianymi pomostami, wyspami, konarami drzew wystającymi ponad taflę wody. Co tu dużo pisać, klapka zapadła - wakacje - sierpień - JEDZIEMY !!!
   Termin zasiadki przypadł na 20-26 sierpnia. Dwa tygodnie przed zasiadką musieliśmy się ubiegać o specjalne zezwolenie na wędkowanie z odcinka wyznaczonego na jeziorze, które otrzymaliśmy od dyrektora okręgu PZW Chełm. Kilka dni przed wyjazdem wspólnie z Tomaszem zrolowaliśmy 30 kilogramów kulek. Chcieliśmy być dobrze przygotowani na dywanowe nęcenie jak to na dużych wodach zazwyczaj funkcjonuje.
    W sobotę zapakowaliśmy przyczepę, a w niedzielny poranek wyruszyliśmy w drogę. Po około sześciu godzinach tułaczki z załadowaną po brzegi przyczepą i przystanku na obiad wreszcie dotarliśmy na miejsce. Lokalizacja z plażą i wieżą widokową dawała nam szerokie spektrum co do wyboru miejscówki. 


                                                 


                                                 
     
    Wstępnie założyliśmy dwie opcje: otwarta woda po prawej stronie od plaży o głębokości trzech/czterech metrów lub ostatnie stanowisko specjalnego odcinka, na które mieliśmy zezwolenie. Wszystko było wolne, więc podjęliśmy decyzję, że przejeżdżamy na drugi brzeg na odludzie. Po dotarciu na drugą stronę utwierdziliśmy się w przekonaniu, że zostajemy właśnie tam, a dlaczego?  Myślę, że zdjęcia nie pozostawiają żadnych pytań...


                                                 

                                                 

                                                 

                                                 


                                                 


     Miejscówka mimo swego uroku nie była łatwa do zdobycia. Od drogi dzielił ją wał, po którym nie wolno było poruszać się samochodem. Plan na przewiezienie całego sprzętu oddalonego około 300 metrów od celu wyglądał następująco: wynieśliśmy towar na wał, następnie wypchnęliśmy już pustą przyczepę, ponownie zapakowaliśmy i zapchaliśmy wszystko na miejsce. Łatwo nie było, ale widoki rekompensowały cały nasz trud.

                                                 

                                                 

                                                  

                                       
                                                   


    Kiedy wszystko było przewiezione, przystąpiliśmy do stawiania biwaku. Tego dnia nie było już szans na dokładne sondowanie i typowanie miejscówek. Zestawy rozwieźliśmy do echosondy i GPS. Zmęczeni podróżą i organizacją położyliśmy się wcześniej spać by nazajutrz z samego rana wziąć się ostro do pracy i przygotować wszystko najlepiej jak to tylko możliwe. 
    Rano tuż po śniadaniu rozpoczęliśmy sondowanie wody. Moja lewa wędka zawędrowała około 160 metrów od brzegu i była najbardziej wysunięta od stanowiska. Tam łowiłem na kulki o zapachu monster craba. Dla mojej prawej, a dla Tomasza lewej wędki, przygotowaliśmy jedno wspólne miejsce, zasypując je obficie ziarnem kukurydzy i orzechem tygrysim. Prawa wędka Tomasza obławiała miejsce za spadem górki, gdzie na szczycie rosła gęsta trawa. Tam przynętą była kulka owocowa o truskawkowo-bananowym aromacie. Wszystkie markery ukryliśmy w roślinności obok wysondowanych miejsc. Rozwiezienie zestawów zajęło  nam sporo czasu, ponieważ gęsto porośnięte kapelony na połowie odległości do markerów uniemożliwiały nam pływanie na silniku. Dosłownie ślizgaliśmy się pontonem po szerokich lisciach lilii wodnych i grążeli. Wysoko postawione wędki miały na celu utrzymać plecionki ponad roślinnością i wejść do wody tuz za nimi. Po południu tego dnia wszystko było już dopięte i pozostało czekać na magiczny dźwięk sygnalizatora.


                                                      


                                                      

                                    
                                                      


                                                      


 Dosłownie czekać... :D




 



cdn...


1 komentarz: